Na 95 urodzinach ułana pana Wacława Galasa z Krąplewic.
z Krąplewic.
Niebywałą niespodziankę solenizantowi panu Wacławowi Galas sprawiła grupa żołnierzy i przyjaciół 16 pułku Ułanów Wielkopolskich oraz członków sekcji ułańskiej podlegającej pod jeździecki klub sportowy w Gródku, zjawiając się u niego konno, w pełnym umundurowaniu i w dodatku z pieśnią na ustkach, jak że by inną niż „Przybyli ułani pod okienko”….. W ten symboliczny sposób młodzi pasjonaci uczcili urodziny jedynego żyjącego w powiecie ułana. Przy tak zaszczytnych urodzinach nie obyło się bez tradycyjnej kawy i symbolicznej lampki szampana, przy okazji pan Wacław bardzo chętnie opowiedział historię swojego życia.
- Pamiętam jak dziś miałem 23 lata, jak poszedłem do wojska, w tedy służba trwała dwa lata, to kawał czasu, cieszyłem się bo zostały mi już tylko dwa tygodnie do końca i wtedy wybuchła wojna, to był pierwszy września 39 roku – opowiada pan Wacław i kontynuuje. – Zaraz pierwszego dni zostałem ranny pod Krojantami…. oj tam dużo moich druhów poległo…. no ale po kolei, siedzieliśmy ukryci w lesie, wysłaliśmy patrol na zwiady nie wracali no to my też pojechaliśmy, w pewnej chwili dotarło do nas burczenie samochodów to byli Niemcy. Nie było już czasu żeby uciekać, rozpętała się bitwa, najpierw poległ mój koń, Flondra się nazywał ale on nie był dobry, bo to był koń zaprzęgany do bryczki, a nie pod siodło, nie był ułożony i źle jeździł, nie pozostało mi nic innego jak uciekać w las. Nagle poczułem jak by kto mnie lekko kijem uderzył, coś spadło i huknęło, tyle pamiętam, potem przewieźli mnie na joku, czyli konnym siodle do przewożenia sprzętu, do miejscowości o nazwie Rytel tam był lekarz i on dal mi zastrzyk i skierowanie do Torunia, wieźli mnie i jeszcze trzech czy czterech rannych do Laskowic ale tam kolejarze mówili, że Wisłą się nie przedostaniemy, bo most już jest zburzony i skierowali nas do szpitala w Świeciu, spędziłem w nim trzy miesiące. Było ze mną naprawdę bardzo źle rękę miałem w dwóch miejscach przestrzeloną, przedtem w wojsku byłem jako tak zwany san – med czyli sanitariusz medyczny, to trochę pojęcia miałem, obsługa składała się z samych Polaków ale nie mieli żadnych środków medycznych to i nic pomóc nie mogli. Potem Niemcy wywieźli mnie jako jeńca do Grudziądza na ulicę Legionów do szpitala wojskowego tu cały personel składał się z samych Niemców mimo to bardzo dobrze wspominam miesięczny pobyt tam. Dużo pomogła mi znajomość języka niemieckiego i te medyczne podstawy czasem i innym pomogłem z Niemcami się jako jedyny dogadywałem to i często za tłumacza robiłem i muszę powiedzieć, że nadal umiem bardzo płynnie po Niemiecku porozmawiać. Kiedy trochę wydobrzałem z Grudziądza wywieźli mnie do Torunia do obozu oj tam było bardzo źle, ludzie z głodu umierali jedynym pożywieniem była kapusta i woda, albo brukiew i woda czasem dawali pęczak i wodę, ja miałem szczęście znałem język umiałem się dogadać i na przykład za sprzątanie pobliskiej radiostacji trochę więcej i treściwszego jedzenia dostawałem, często też ludzi leczyłem bo im od takiego jedzenia żołądki nie wytrzymywały, potem tych zdrowszych po przejściu komisji na roboty wywozili. Też taką komisję musiałem przejść i pamiętam jak dziś słowa jednego z Niemców: „Schreibt nach Heimet” co znaczyło napisz, że domu, w rodzinne strony i powiedział, że od dziś za tydzień o godzinie drugiej mnie i takiego Ronowskiego z Czerska Świeckiego, co to miał rękę ujętą, do domu wypisują, mamy być gotowi i tak było, odprowadzili nas do bramy i puścili. Potem dostałem się na gospodarstwo do małej wsi Białe niedaleko Świecia później ono do rodziców obecnego burmistrza Świecia Pogody należało, dwa lata tam byłem, a moim szefem oczywiście był Niemiec mimo to nie mogłem narzekać przede wszystkim nie chodziłem głodny, niestety mój gospodarz był kawalerem, a między czasie weszło rozporządzenie, że kawalerowie nie mogą zajmować majątków, żadnej kobiety szybko nie znalazł i musiał opuścić posiadłość. Na jego miejsce przyszła rodzina ze Smukały ci już nie byli tacy dobrzy ale gospodyni mnie na Niemieckie zebrania do sołtysa wysyłała Meeler się nazywał, to tam gdzie teraz Piotrowscy mieszkają, ona miała małe dzieci i sama chodzić nie mogła, a ja potem musiałem jej wszystko powtarzać. Bardzo dobrze pamiętam to ostatnie nasze spotkanie, sołtys w nocy młodych chłopaków przysłał, że pilne zebranie jest to poszedłem, a tam co usłyszałem….. że wojna jest przegrana, w pierwszej chwili przestraszyłem się ale pomyślałem, że to przecież ich zebranie i powoli dotarło do mnie co on mówi, że Niemcy przegrali i muszą się wynosić. Pamiętam jak Niemcy uciekali a Rosjanie ich gonili …. oj co wtedy się działo….. to dopiero wojna była. Wiem, że tu niedaleko Krąplewic są groby Polaków przez Niemców rozstrzelanych.
W 1953 tu w Krąplewicach objąłem gospodarstwo przez Niemców pozostawione, tu nic nie było, wszystko zniszczone ale powoli wszystko odbudowałem założyłem rodzinę mam pięcioro dzieci cztery córki i jednego syna, najmłodsza z nich ma 54 lata, a najstarsza wnuczka 47 lat! Ogólnie mogę pochwalić się 12 wnukami i aż 27 prawnukami, szkoda, że nie mogę już tej radość i z moją żoną Zofią dzielić niestety od jedenastu lat już jestem wdowcem.
Data dodania 15 lutego 2019